Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

Po stokroć... nie!
Więc musiałem milczeć...
Raz po raz otwierały się drzwi cesarskiego gabinetu, raz po raz do antykamery wpadał jakiś dygnitarz, aby usłyszeć z ust wszechwładnego Rustana:
— Najjaśniejszy pan jest zajęty!
Przesunęli się przez salonik i Murat i Ney, spozierający na mnie ciekawie, zajrzał i Berthier, wykrzywiwszy na mój widok szpetnie oblicze, zaszczycił poczekalnię nawet i dostojny książę Kamil. W nim jednak miałem przyjaciela, bo podszedł i szepnął:
— Nic się nie martw, poruczniku... Ja cię osłonię... Tylko teraz niebardzo mi z tobą rozprawiać wypada... bo to i cesarz na ciebie strasznie zły... a Paulina toby cię na kawałki poszarpała!
Szepnąwszy te pełne otuchy słowa, odskoczył, spozierając niespokojnie, czy mameluk Rustan nie podsłuchał naszej rozmowy.
Niezbyt pocieszyła mnie ta protekcja książęca, jak również nie przejęła wiadomość o wielkim gniewie jego małżonki. Wszak byłem przygotowany...
Mijały minuty, kwadranse... poczynałem przypuszczać, iż cesarz, zajęty ważniejszemi sprawami, już zapomniał o mnie.
Wtem otworzyły się drzwi gabinetu, z nich wysunął się Fouché, niby lis.
— A ostrzegałem — mruczał w przejściu, korzystając z tego, iż prócz nas nikogo nie było — przez wdzięczność za Blois... Wszak list...
Nie dokończył i jak cień zniknął.
W jego to było zwyczaju postępować, by wilk był syty i owca cała. W jego to było zwyczaju ostrzegać tak, aby nikt ostrzeżenia nie zrozumiał

183