Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

cił się teraz, nie śmiąc skorzystać z zaproszenia, zmięszany pocierał ręce.
— Nie marudzić, siadajcie stary!... Toć wy tu prawdziwy gospodarz.
— Skoro wielmożny pan okazuje mi tak wy soki honor — odparł, skłaniając się nizko — to uczcić to musimy osobliwszem winkiem!
Otworzył omszały gąsiorek. Rozszedł się przedziwny aromat, ażem z radości mlasnął językiem.
— Hm... do stu ognistych kartaczy... iście godne wino, by nim wznieść zdrowie najjaśniejszego Napoljona! — Porwałem się z miejsca i trąciwszy z siłą w jego szklanicę wychyliłem nektar do dna.
W pokoju stało się jaśniej, uśmiechnął do mnie rycerz wąsaty, uśmiechał biskup, markiza podmignęła okiem.
— Ot... tak... po naszemu... po szwoleżersku!
Stary również wypił, otarł usta rękawem i nieśmiało, pokornie, przysiadł się na brzeżku fotela. Znać było, iż przypuszczenie do kompanji a konfidencji, sprawia mu uciechę niemałą.
— Może jeszcze kieliszeczek?
Prawdziwy kawalerzysta nigdy nie odmawia. Nie odmówiłem też, lecz nagle w głowie zaświdrowała ostra myśl, o istotnym celu odwiedzin.
— Wszystko pięknie! — rzekłem. — Strzemiennego! Ale czas wyruszyć z powrotem! Gdzie listy?
Powstał z miejsca, podszedł do jednego z portretów, portretu, przedstawiającego kawalera w peruce, uchylił go nieco i wskazał, znajdującą się poza nim skrytkę.
— Są tu... W każdej chwili doręczyć mogę! Tylko...
— Co, tylko?

65