Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz jego na wierzchu, za chwilę moja będzie! — mruknąłem — jeszcze, bratku, obaczymy!
Więc zawołam.. — zadecydowałem. — Jeśli jest, może krzyk mój go przestraszy i ucieknie, bo tacy to tylko napadają od tyłu i byle czego się boją.. Jeśli już odszedł... to jaka żywa dusza na ratunek pospieszy.
— Hej... hej!... — rozległ się mój głos donośnie.
Przez chwilę nadsłuchiwałem. W dalszym ciągu panowała ta sama cisza, tylko świerszcz, czy inny robak, coś chrobotał w tapecie.
— Hej... do licha... hej...
Znów cisza. Musiał łotr wszystkich powiązać, lecz czyż nie słyszą i choć wołaniem odpowiedzieć nie mogą? Toć jeśli mnie ust nie zakneblował, to i innym pewnie gałganów nie potkał w gębę... Więc...
— Hej... Jakóbie odezwijcie się!
Cisza... ale...
Z sąsiednich pokojów jął dobiegać mnie jakiś szmer. Tak, najwyraźniej odgłos cichych, ostrożnych kroków. Zbliżały się powoli, rzekłbyś ktoś postępował z rozmysłem na końcach palców... szpieg pewnie...
— A nie czaj się, łajdaku! — wrzasnąłem — podejdź bliżej...
Teraz ten co szedł, stanął na progu pokoju, i jeszcze dobrze nie mogłem go dojrzeć. Powoli, jakby z niepokojem zbliżył się do łoża, na którem skrępowany leżałem.
Patrzyłem na przybysza z wytrzeszczonemi oczami, wciąż myśląc, iż nadal ulegam jakiejś sennej marze, na tyle niespodzianym był jego widok.
Przedemną stała kobieta!
Snać krzyk mój musiał ją zbudzić ze snu

75