Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

Prócz tego, pozostawiła w domu dowody osobiste...
— Więc...
Raptem poczuła Hanka wielkie zmęczenie, które często po silnych wstrząsach nerwowych przychodzi. W mózgu krzyżowały się myśli, jak błyskawice, paliły, niczem roztopiona lawa, wydawało się, że rozsadzą one głowę, a ciało odmawiało posłuszeństwa.
Wsparła się tedy Hanka o kamienną balustradę mostu i przechyliwszy się mocno przez parapet, chłonęła w siebie wilgotne powietrze, biegnące od rzeki. Długo może w tej pozycji szukałaby odpoczynku i sił do nowej wędrówki, nie wiedząc dokąd się skierować, gdyby w tejże chwili czyjaś ręka nie legła na jej ramieniu.
Odwróciła się zdumiona. Tuż obok stała kobieta już starsza, otulona w chustkę i wyglądająca więcej, niż skromnie. Plusk fal wiślanych i listopadowy wiatr, stłumiły odgłos jej kroków.
— Panienko! — wymówiła cicho babina.
— O co właściwie pani chodzi? — ostro rozległ się głos Hanki.
Twarz nieznajomej wykrzywił dziwmy uśmiech.
— Nie trzeba się gniewać, panienko... Ale panienka tak... nad wodą!... O wypadek łatwo...
— Bądźcie spokojni!... Nie upadnę!
Starsza kobieta dalej wpijała się wzrokiem w Gliniewską.
— Rozumiem!... rozumiem... — zamamrotała. — Ale panienka bez płaszczyka!... W zimną jesienną noc!... Czy jakie nieszczęście się stało?
Hanka wzruszyła ramionami. Widocznie tamta,