Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

bądź spokojna, nie żywi ona zdaje się względem nas złych zamiarów. Natychmiast po ukończonej rozmowie, nie zważając nawet na późną godzinę, powrócę do Ciebie, aby wszystkie szczegóły powtórzyć. Gdzieś zniknęła? Ładnie to tak, niknąć z domu bez śladu? Całuję cię serdecznie.

Twój Fred

Położył kartkę na widocznem miejscu i wyszedł do przedpokoju.
— Pani Klaro! — zawołał w stronę kuchenki, skąd dobiegał chałas przesuwanych naczyń — Dłużej czekać nie mogę!... Pozostawiłem bilecik Hance...
— Pozostawił pan bilecik? — twarz ciotki ukazała się w szparze drzwi — Doskonale.
— I zapewne jeszcze powrócę...
— Acha...
— Dowidzenia...
A kiedy Fred zbiegał po schodach czas jakiś pozostała w zamyśleniu...
Tym razem nie krzywił jej twarzy grymas złośliwy, raczej wyraz litości. W gruncie ciotka Klara nie była złą, a tylko całkowicie zahukaną przez Helmanową i powolną obecnie otrzymanym rozkazom. Może żal ściskał serce starej panny, że tak postępuje, bo i ją rozczuliła czysta miłość Hanki i Freda, lecz niestety, inaczej nie wolno jej było działać...
Fred szybko biegł do przystanku tramwajowego.
Ma dwadzieścia minut przed sobą...
Wkrótce stał na pomoście wozu, zdążającego w kierunku Koszykowej. Nadal siekł drobny deszczyk, nadając miastu tajemniczy i ponury wygląd. Spozierał na zalane wodą chodniki, gdzie zrzadka migali