Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

sprytnie ukutem łajdactwem rozerwać ich szlachetny i czysty związek? Kłamie bezczelnie?... A jeśli... Sypialnia wiruje przed oczami Hanki, a u stóp rozwarła się przepaść... Iść sprawdzić? — wydaje się jej niegodne... a nie pójść, to pozostawić w sercu wieczne zwątpienie... A nuż to o jakie głupstwo w gruncie chodzi, które zostało obecnie sprytnie wykorzystane... Pójdzie!... Wyjaśni wszystko... Dzielnie stanie w potrzebie przy boku Freda, a może nareszcie urwą się brudne intrygi i matka pozostawi ich w spokoju... Fred taki prawy i zacny... Niesposób, aby popełnił coś niewłaściwego... Wykaże swą niewinność i cała sprawa zakończy się całkowitym trjumfem...
— Chodźmy!... — nagliła Helmanowa.
Na twarzy Gliniewskiej zarysowało się mocne postanowienie.
— Dobrze! — odrzekła — Lecz jeśli to jaka pułapka, pożałujesz tego, matko...
Właścicielka „Helwiry“, otwarłszy drzwi, wiodące na korytarz, szła na palcach już przodem, w stronę gabineciku i nie odparła ani słówkiem na oświadczenie córki.
A gdy Gliniewska, w ślad za nią postąpiła parę kroków, posłyszała zdala, tak dobrze znajomy głos...
Głos Freda!
Zbladła...
Bo to, co mówił on i tamta kobieta, znajdująca się wraz z nim w gabineciku, było okropne...
Teraz Hanka sama skradała się powoli...
Sercem jej targnęła niepohamowana zazdrość... i obrzydzenie.