Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

ny skąpiec... Dajesz tyle, że nic porządnego kupić nie można. A później ciągłe wymówki i wymówki. Tu urwała i utkwiła oczy w podłogę, zaczerwieniwszy się mocno, może sama zdziwiona swym wybuchem. On tymczasem, mniemając że iskra buntu szybko zgasła, jął twardo przemawiać.
— Słuchajno, Lenko... Skoroś zaczęła, pozwól, że ci przypomnę pewne fakty, abyśmy nigdy nie powracali do podobnej rozmowy.. Byłaś panną biedną bez posagu i przymierałaś głodem, dopókim się z tobą nie ożenił... Mogłem uczynić świetną partję, bo jestem człowiekiem solidnym i na stanowisku, jednak wybrałem ciebie... Wszyscy teraz pieniądze ze mnie prujecie... Ty... Matka... Nic nie mówię... Ale żądam za to wdzięczności i ślepego posłuszeństwa... Rozumiesz! — uderzył mocno ręką o stół. — Ślepego posłuszeństwa... A domem masz rządzić, tak jak ja chcę... I żadnych kaprysów...
Ale jeśli Okoński sądził, że opór Lenki został przełamany i że powróci ona do poprzedniej roli biernego posłusznego kobieciątka, to zawiódł się srodze. Niedelikatne wymówki i napomnienia brutalne, które niejednokrotnie już słyszała, choć w łagodniejszej formie, podnieciły ją ostatecznie, przyprawiając o niepohamowany gniew.
— O jakiś ty gbur! — wykrzyknęła z pasją. — Jaki gbur! — I ty myślisz, że ci wszystko ujdzie bezkarnie! Że możesz mną pomiatać dowoli... Nie... Sporo czasu czekałem, żeby ci w oczy prawdę rzucić... Tak, byłam biedną, bez posagu panną, nieraz nie mieliśmy na obiad, lecz po tysiąc razy milsza mi była ta bieda, niż twój pozorny dostatek... I te wiecz-