Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

Och, bo w gruncie rzeczy boi się porządnie tego, zasuszonego człowieka, który nazywa się jej mężem. Dzieli ich taka różnica wieku, że raczej wygląda na jej ojca. Są już blisko dwa lata po ślubie, a wciąż doń przywyknąć nie może. Zawsze zimny, nieprzystępny, zmienia się tylko w niektórych chwilach, lecz te są właśnie dla Lenki najwstrętniejsze. Szaleństwo popełniła, ona panna biedna, ulegając namowom matki i wychodząc zamąż za urzędnika z „dobrą pensją“. Cóż jej z tego przyszło? Skąpy, do obrzydliwości skąpy, a swe „dobrodziejstwa“ wytyka na każdym kroku. Nigdy o nic nie odważyła się dotychczas go prosić i gdyby nie straszliwa sytuacja, w jakiej się znalazła, dziś również nie rozpoczęłaby niemiłej rozmowy... Zresztą trud daremny... Czuje, że zaraz padną słowa, które smagają, niczem uderzenia biczem.
Nie omyliła się. Pan Ignacy zaciągnąwszy się głęboko dymem, powtórzył zjadliwie:
— No... no... pareset złotych...
— Tak — bąknęła cicho.
— Sądzisz, że jestem miljonerem?
— Sądziłam jedynie, że i mnie czasami coś się należy...
— Hm... Oczywiście... Przy posagu, jaki wniosłaś...
— To podłe! mało nie krzyknęła głośno, lecz wnet się pohamowała
Z niewypowiedzianem zadowoleniem rzuciłaby mu na głowę wazon z kwiatami, stojący na stole. Lecz w obecnej chwili wszczynać awanturę, kiedy tamci grożą, kiedy on wyłącznie może uratować,