Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

bioną rozrywką lekkomyślnych niewiast, pozwala bowiem porządnie dokuczyć ofierze i krwi mu napsuć nie mało, a w ostatniej chwili wycofać się zręcznie — dręczony zaś nie wie, czy ma temu co słyszy wierzyć, lub nie wierzyć, przeto złości się podwójnie.
— Zakochałam się! — odrzekła przekornie.
— Miałaś też w kim? — coraz większa pasja ogarniała pana Ignacego. — Stary trup, ucharakteryzowany na młodzika... Łysy dziad...
— Przepraszam cię bardzo! Żaden dziad, tylko bardzo przystojny i elegancki mężczyzna! Że starszy? — Lubię właśnie starszych panów, a brzydzę się smarkaczami... I ty mi się podobałeś swego czasu, pókiś się nie stał nudny i nieznośny...
— A teraz ci się nie podobam? — ofiara sama chwytała wędkę.
— Pewnie, że nie... Zaniedbałeś się w ubraniu... Wąsy sterczą, niczem wiechcie... Śmierdzisz o pięć kroków tytoniowym dymem...
Pan Ignacy mimowolnie zerknął w lustro umieszczone w tualecie. Tego tylko potrzeba było Lence.
— Horwitz!... Ten jest zawsze czyściutki i pachnący...
— Zachwycaj się nim! Zachwycaj — zawarczał — On też oczami do ciebie przewraca... Zgłupiał na starość... Co mu też mogło się spodobać w takiej, jak ty gęsi?...
Lenka puściła mimo uszów obrazę. Natomiast odrzuciwszy nagłym ruchem kołdrę, odsłoniła swe posągowe niemal kształty, a koszulka jakby umyśl-