Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

piero, kiedy przystanął w jednej z uliczek, wiodących nad Wisłę, a chłodny wiatr, biegnący od rzeki, jął zimnym strumieniem chłodzić rozpalone policzki, oprzytomniał.
Starał się ułożyć rozwichrzone myśli w pewien porządek.
Cóż to wszystko miało oznaczać? Hanka pierwsza zarzuca mu ręce na szyję, a później go odpycha? Hanka wyznaje prawie swą miłość a później twierdzi, że ją obraził. Ona, taka zrównoważona, ulega nagle histerycznym atakom? Każe odejść? Wyprasza z mieszkania? Jakaż przyczyna podobnie dziwacznego postępowania? Kaprysy? Fantazje? Zbyt dobrze zna Hankę, aby mógł choć na sekundę ją o to posądzić! Więc... Jest chora? Ma gorączkę? Nie wie, co mówi, co czyni... Działała w malignie? Możliwe aczkolwiek mało prawdopodobne... Ach!
Raptem, jakto niekiedy w chwilach wielkiego duchowego napięcia bywa, myśl niespodziana uderzyła Freda niczem błyskawica, oświetlająca mroki.
— Tylko to...
Pojmuję! Hanka żywi dlań również uczucie, lecz z jakichś względów złączyć się z nim nie może! Oto powód smutku, trawiącego ją od paru dni... Powód zamyśleń, łez, studjowania książek o samobójstwie... Aż tak dalece?... Biedna Hanka... Biedne złote maleństwo... Tłumiła umyślnie swą miłość dla Freda, wiedząc iż drogę do ich szczęścia przegradzają niezwalczone przeszkody. Teraz rozumie wszystko!... Rozumie, czemu unikała go ostatnio, czemu ogarnął Hankę taki lęk, gdy wyznał, że ją kocha i czemu z jej ust padły słowa: „tego mi słuchać nie wolno“... Jej