Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

mogła po pijanemu Mańka i czy nie zdradziła, przed tak niepewnym przyjacielem, zamierzonej wyprawy, w której osoba gościa odgrywała również swoją rolę. Opanował się tedy i możliwie spokojnie rzekł, choć szorstkim głosem.
— A no... obaczymy....
— Przysięgam, że wszystko oddam, skoro tylko się trochę dorobię! — tamten tłomaczył.
— Odda! głodomór zatracony!... — mało nie wrzasnął Balas, lecz znów się pohamował.
Czuł jednak, że jeśli choć minut parę dłużej Welski mu będzie zawracał głowę, nie powstrzyma swej pierwotnej, gwałtownej natury i oburzony jego niewdzięcznością — niechaj się dzieje dalej, co chce — święcie, zęby powybijała, albo „podlemoni oko.”
— Idź se, trochę poflankierować! — ozwał się pozornie bez sensu.
— Nie rozumiem?
— Idź se, na spacer. Tu, do mnie, jeden kolega, z sekretnym jenteresem przychodzi! — dodał wyjaśniająco.
— Acha! — pojął po swojemu Welski niespodziewany zator w rozmowie, oraz nagłe wyprawienie go na przechadzkę — przeszkadzałbym wam, rozumiem... Ale, nic mi nie odpowiedziałeś?..
Balas usilnie począł skrobać palcem po napisach, zdobiących jego papierośnicę.

— Ano, zawsze przyjaciel byłem — rzekł, nie patrząc gościowi w oczy — to i bende... Wracaj, pogamramy... a tera już se idź...

101