Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Przystanął na chwilę, wodząc wzrokiem po ławkach w poszukiwaniu jakiego miejsca, powracać bowiem do Balasa było jeszcze zbyt wcześnie.
Nagle poczuł, jak ktoś delikatnie dotknął jego ramienia.
— Przepraszam...
Odwrócił się gwałtownie — i oniemiał. Przed nim nim stała w czorajsza nieznajoma, ta sama, której zwrócił, znaleziony na wyścigach woreczek.
— Doprawdy rada jestem, że spotykam — poczęła pierwsza. — Uciekł pan wczoraj tak nagle, nawet podziękować nie zdążyłam...
— Ależ, głupstwo, niema o czem mówić... — bąknął, zmięszany spotkaniem.
— Wcale nie głupstwo, podobna uczciwość jest w naszych czasach wyjątkiem i nie każdyby się na nią zdobył...
— Et, rzecz zupełnie zwykła...
— Co prawda, gdyby pieniądze się nie znalazły, jeszczebym nie zbankrutowała, ani rozpaczała, musiałabym tylko po raz drugi naciągnąć papę...
— Masz też mi co opowiadać! — mało nie krzyknął ze złości, lecz całą siłą woli zmusił się do uprzejmego uśmiechu.

— Tak... ale zacznę od początku... Jestem Rena ...nska... — niewyraźnie wymówiła nazwisko — Zapewno pan słyszał, mój ojciec jest dość znany! Otóż dostałam od niego tysiąc złotych na różne

104