Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

a zdradziecki napastnik zamierzał powtórny zadać cios, gdy nagle od strony Krakowskiego zabrzmiały pospieszne kroki...
— Chyba i tak ma dość.... mruknął, spojrzawszy na leżącego. Pędem pobiegł w dół, w kierunku Wisły, i zginął, jak cień, w mroku.

Gdy Welski otworzył oczy, pochylała się nad nim jakaś znajoma postać.
— Bogu dzięki! — posłyszał głos Dena — kapelusz osłabił siłę uderzenia, inaczej.....
Z trudem odzyskiwał przytomność.
— Ktoś na mnie napadł.... mówił, jakby teraz dopiero zdając sobie sprawę z wypadku — ale dla czego?... co to miało znaczyć?
— Bardzo proste! — spokojnie wyjaśnił detektym — nie udało się wczoraj, dziś znowu powtórzono próbę.
Jeszcze nie rozumiał. Tymczasem detektyw pomógł mu wstać i oglądał poranioną głowę.
— Na szczęście — tylko powierzchowne skaleczenie — skończy się na silnym bólu głowy i porządnym guzie!
— Lecz kto....
— Ma pan potężnych wrogów — wyjaśniał Den — którzy pragną się z panem możliwie rychło załatwić. Dla mnie, wszystko jest jasnem.

— Cóż to za wrogowie? Przecież nikomu nic złego nie uczyniłem? Skąd pan wogóle coś wie o mnie i tu się znalazł?

118