Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Znów zapanowała w pokoju poprzednia cisza. Wawrzon majstrował dalej — a Welski, wtulony w róg kanapy, zagłębił się w niewesołe dumania. Myślał najprzód o tem, że Mary zechce się mścić, choć nie wyobrażał sobie, jaką postać przyjmie ta zemsta. Później myślał, jakby najrychlej wyrwać się z tej matni i uciec do Dena, oczekującego nań, zapewne z niecierpliwością...
Wreszcie, z wielką siłą, zadźwięczało w jego, świadomości wspomnienie, które przez dzień cały wciąż odpychał... Wspomnie drażniące i uporczywe, choć w gruncie tak miłe, wspomnienie o uroczej pannie, której nawet nie znał nazwiska, kochanym trzepiocie, jak ją w duchu przezwał...
Dźwięczał mu w uszach jej słodki głos i rzucony na pożegnanie frazes — „we czwartek, o szóstej!” I choć tysiąc razy przedtem postanawiał, że na wyznaczone spotkanie nie pójdzie, że przedłużanie w podobnych warunkach zawartej znajomości, jest bez sensu, choć przekonywał samego siebie, że i ona zapomniała zapewnie o tem spotkaniu — chwilami ogarniał go niepokój, przerażenie niemal i z rozpaczą myślał:
— A jeśli przyjdzie?... oczekiwać mnie będzie napróżno?...

Wytłomaczyć Balasowi rzecz całą i prosić o godzinne choćby zwolnienie — było bezcelowem. Spojrzał na zegar. Wskazywał prawie wpół do szóstej! Welski zagryzł wargi z bezsilnej złości.

164