Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem Wawrzon, widocznie zmęczony swą pracą, powstał z miejsca, ziewnął, przeciągnął się, zapalił papierosa, podszedł do okna i przez okno jął spozierać na ulicę. Tak patrzał przez dłuższą chwilę, aż nagle zmarszczył czoło i rzekłbyś, dostrzegł tam coś, co go bardzo zaciekawiło. I nagle, bez słowa, wypadł z pokoju, zbiegł po schodach, zapomniawszy nawet drzwi na klucz zamknąć za sobą.
— A temu, co się stało? — pomyślał.
Zapewne dojrzał jakiego kamrata i nie chcąc go wprowadzać do mieszkania, zamierzał poufną rozmowę z nim odbyć na dole. Najważniejsze — że drzwi pozostawił otwarte!
— Teraz, albo nigdy! — zadecydował...
Na palcach, cicho niczem kot, aby nie zwrócić uwagi krzątającej się w kuchence pani Lucki, Welski, z kolei, przebiegł pokój i jednym susem znalazł się na zewnątrz. Schody były puste, musiał Balas zejść na dół, może rozmawiał na ulicy, a może nawet zaszedł ze swym kolegą do sąsiedniej piwiarni, jakto było w jego zwyczaju. Zapewne, w pośpiechu, o więźniu zapomniał.

Szczerze uradowany, ostrożnie jął zstępować ze schodów. Jeśli dotrze szczęśliwie do wyjścia, będzie uratowany, bo nawet, gdyby na ulicy się natknął na Balasa, ten przy ludziach nie zechce wszczynać awantury. Najwyżej, pójdzie za nim, będzie go śledził — a wtedy łatwiej uda mu się wszystko wytłomaczyć... Dopiero wpół do szóstej,

165