Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

opowiedział swe życie. Nie mogło być najmniejszej wątpliwości — przed nim znajdowała się panna Rena, o której, przez cały dzień wczorajszy, z tęsknotą marzył.
Krew zbiegła mu do serca i z rozpaczą pomyślał, iż po tysiąc razy lepszą była śmierć z ręki Balasa, niźli w podobnych warunkach spotkanie.
Panna Drohojowska stała wciąż na progu, rzekłbyś, zamieniona w posąg kamienny.
— Or... Orwid? — wreszcie bezdźwięcznie wyszeptały jej wargi.
Jeszcze nie mogła uwierzyć. Nie zwracając uwagi, ani na Balasa, ani na Mary, ani też na browningi, połyskujące w ich dłoniach — postąpiła o kroków parę i uniosła do góry latarkę tak, że blask jej oświetlił twarz Welskiego w całej pełni.
— To... on... Orwid... — powtórzyła — Boże!
Chciał coś mówić, lecz usta odmówiły mu posłuszeństwa.
— Niech pan nie mówi nic, niech pan się nie tłomaczy! — zawołała widząc, iż pragnie się do niej odezwać — To takie straszne!... Czy pan wie... że ja pana... prawie pokochałam!
Welski patrzył teraz uporczywie w podłogę — miał wrażenie, iż za chwilę coś rozerwie się w jego piersi.

— Co za rozczarowanie... — szeptała ze łzami w oczach. — On... włamywaczem... złodziejem... Czy

176