Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

ucieszył się kasjer, gdyż z wiadomych powodów nie żywił wielkiej sympatji do detektywa — Skąd, Den? Przecież to jest sprawa policji?
— Oczywiście! To też zajmuje się tą sprawą policja a Den prowadzi dochodzenia równolegle, na własną rękę! Wszak wczoraj pierwszy się znalazł na miejscu przestępstwa i widział uciekających złoczyńców...
— Hm... hm... — chrząknął kasjer, stwierdzając w duchu, jakąby mu to zrobiło przyjemność, gdyby Den sam był zmuszony do zaaresztowania swego pupila Welskiego — hm... hm... sądzę, że policja da sobie radę bez niego, ale niechaj szuka...
— Poznać przestępców będzie łatwo — mówił dalej Drohojowski — napotkała ich nawet moja córka...
— Panna Rena?
— Tak, natknęła się na nich, kiedy uciekali. Może wyrządziliby jej nawet jaką krzywdę, ale na szczęście, przypadkiem przechodzący Den, zauważył wypiłowane kraty i wskoczył do pokoju...
— Ale którędy oni uciekli?
— Den przybył o minutę za późno, zaś Rena była tak przerażona, iż nic powiedzieć nie umie...
Drohojowski urwał, począł przeglądać jakieś papiery, leżące na biurku, poczem przeszedł na najważniejsze chwilowo dla niego zagadnienie.

— Czy złoczyńcy zostaną złapani, czy też nie zostaną — faktem jest, że znaleźliśmy się w poważnych trudnościach... Czterysta blizko tysięcy — to

189