Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

swą torbę w rogu pokoju, podszedł do niego i zagadnął:
— Wróciłem z pociągu na wezwanie panny Reny! Czy tu na nią mam zaczekać?
— Moja córka jest nadal cierpiąca — odparł sztywno Drohojowski, nie wyciągając na powitanie ręki — to zaś, co ona mogłaby powiedzieć — ja powiem! To ja, poleciłem właściwie, pana sprowadzić!
— Więc nie Rena? Cóż to ma znaczyć? — pomyślał, zdumiony sztywnem, niemal impertyneckiem zachowaniem się Drohojowskiego.
Podczas, gdy detektyw zatrzymał się tuż przy drzwiach — dyrektor przystanął za stołem, jakby umyślnie tym meblem się przegradzając od Leszczyca — i mówił:
— Wystąpiono przeciw panu z tak poważnemi zarzutami, że uspokoić się od rana nie mogę... Zmuszony byłem nawet grać komedję, co jest wstrętnem mej naturze! Gdyby te zarzuty potwierdziły się, byłoby to straszne! Pan, człowiek z dobrej rodziny, pan, który uchodził za narzeczonego mojej córki...
— Jakie zarzuty? — ostro zagadnął Leszczyc, odzyskając w obliczu niebezpieczeństwa cały swój tupet. Przeklinał jednocześnie swą lekkomyślność, że dał się tu zwabić detektywowi, rzekomem zleceniem panny Reny.

— Postawię sprawę odrazu jasno i otwarcie — oświadczył Drohojowski — zarzucają panu, iż

203