Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

Nastrój obecnych pod wpływem swojskiej, nadwiślańskiej melodji poczynał się coraz bardziej potęgować. Ten i ów przytupywał nogą do taktu, gdzie nie gdzie powtarzano głośno słowa piosenki, lub z kąta dobiegało beztroskie „hup, siup!” Przy akompanjamencie „szulim, goim”, nieodzownych w czasie trącania się kieliszkami, wychylano nowe kolejki, twarze czerwieniały a nawet jakaś podochocona para usiłowała tańczyć, kręcąc się zawzięcie na miejscu i obijając drewnianą podłogę siarczystemi hołubcami...
Stanowczo zaczynało być wesoło...
Gdy tak Welski wodził wzrokiem po sali, spostrzegł, iż w pobliżu ich stolika nowy gość zajął miejsce. Był to może trzydziestoparoletni wysoki mężczyzna, o przystojnej, wygolonej twarzy i dziwnie przenikliwym wzroku, ubrany w jasno popielaty, sportowy garnitur. Obecni spoglądali na niego, od czasu do czasu, ni to z obawą, ni to z respektem — on zaś siedział pozornie obojętny, nie zwracając na nikogo uwagi, rzekłbyś — pochłonięty całkowicie puszczaniem dużych kłębów dymu z fajki, którą palił. Odbijał na tyle od zgromadzonego „towarzystwa”, iż Welski szeptem zapytał.
— Nie wie pani, kto to jest?
— Detektyw Den! — odparła krótko, rzuciwszy okiem na sąsiada.

— Z policji?

79