Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

siebie. Nadmieniła, że pani dużo wie i dużo w tej sprawie mogłaby wyjaśnić.
Lina odetchnęła. Nie przychodził, jako wróg domyślający się prawdy, a jako przyjaciel, który prosi o pomoc. Lecz, czyż mogła wyznać, jak naprawdę rzecz się miała z hrabianką Izą. Biedaczka, nie powzięła żadnych podejrzeń i za swą przyjaciółkę ją uważała do końca.
Znów ból straszliwy ścisnął serce Liny. Dotychczas nie znała, co to wyrzuty sumienia.
— Kiedy, ja... — zduszone słowa wypadły z jej gardła.
Różyc, inaczej wytłómaczył sobie zmięszanie Lesickiej. Sądził, że obawia się zemsty Wryńskiego i dla tego woli milczeć.
— Wprost obowiązkiem obywatelskim — zawołał z zapałem — jest podjąć z nim walkę! I unieszkodliwić raz na zawsze. Potężny on bardzo, ale i na niego znajdą się sposoby. Choć, może i słyszy obecną naszą rozmowę, bo przenika przez mury i ściany — wspomniał wypadek w swym gabinecie — nie cofnę się... A pani powinna wyzbyć się lęku! Są, przecież, władze w Warszawie, które nas obronią!
— Nie... tylko... nie władze! — zaprzeczyła. — Nic, nie rozumiał.
— Tak bardzo boi go się pani? — zapytał.
Zawołała, niespodziewanie, w jakimś nerwowym porywie.
— Wcale się nie obawiam tego przeklętego łotra! Niech, najprędzej, zginie!

— Tedy?

94