Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

samą siebie. Zbyt była skompromitowana, a Wryński w swej zemście nie przebierający w środkach i niebezpieczny.
— Naprawdę...
— Proszę nie zaprzeczać! Od pani zależy wszystko! A kto w podobnych warunkach odmawia pomocy, tak samo czyni, jakgdyby dopomagał zbrodni!
— Co pan powiedział? — aż uniosła się na swem miejscu, a oczy jej rozszerzyły się niepomiernie.
— Powiedziałem — powtórzył — że dopomaga zbrodni!
W Linie nastąpił przełom. Powzięła nagłe postanowienie. Wie, co zrobi, ale nie będzie zbrodniarką.
— Panie Różyc! — wyrzekła, spozierając mań prawie nieprzytomnie. — To jest straszne... To okropne... Pan nawet się nie domyśla, do czego mnie zmusza.. Trudno, nie chcę mieć tej śmierci na sumieniu!
— Więc, pani przyznaje...
Wydawało się, że nie widzi go i że mówi teraz, sama do siebie.
— Jedyne wyjście... jedyne...
Milczał. Jako dobry psycholog pojmował, że dzieje się z nią coś niezwykłego i że wszystko najlepsze i najszlachetniejsze przemawia z jej duszy.
Raptem, porwała go za rękę i ścisnęła ją z niezwykłą mocą.

— Tak, ja ją ocalę! — zawołała. — Jakim kosztem, mniejsza o to! Dość zawiniłam i poniosę karę! Ale, z moich ust niewiele, teraz, pan się dowie. Są rzeczy, o których mówić jest zbyt okropne. Zapytywał pan o „ceremonję” Bafometa? Dowiecie się, czem jest ta potworna „ceremonja”... Lecz, obecnie... Nie mogę...

96