Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zczeżnij! — rozkazał Wryński, potwór jednak nie znikał.
Natomiast, z kątów, ścian pokoju wyłaniały się ohydne maszkary. Na poły ludzkie, na poły zwierzęce. Postacie o ptasich głowach, kozły z tułowiami męskiemi, szczury niewidzianej wielkości. W głębi, załopotał skrzydłemi nietoperz. Szły naprzód z drapieżnie wyciągniętemi szponami. Jakby pragnęły rozszarpać znajdujących się w kole.
— Precz! — krzyknął znowu Wryński, wyciągając w ich kierunku szpadę. — Nie, was, wołałem!
Wyciągnięta szpada, uczyniła na potworach takie wrażenie, jakgdyby na rozpalone ognisko padł strumień zimnej wody. Drapieżne łapy opadły. Rozległy się syki, piski, krzyki a maszkary, rzekłbyś pękały, niczem bańki mydlane i gdzieś ginęły w powietrzu, Najdłużej przy kole stała żaba — lecz i ona, wreszcie, znikła.
— Nie nas wołał.. nie nas.. — rozległ się niemiły skowyt. — Chce kogo innego... Nie zawsze jest bezpiecznie wzywać Pana...
Wryński zerknął na Sarę. Dumny był ze swej władzy. W pokoju zapanowała cisza, a on ponowił zaklęcia.
Były to zaklęcia, które odszukał w starych i bardzo rzadkich księgach i dziś używał ich po raz pierwszy. Część z nich odnaleźć było można w „Salomonis”, pismach Apony oraz u Korneljusza Agryppy. W zniekształconej formie podawali je wślad za niemi Eliphas Levi i Papus. Ale, Wryński odszukał daleko więcej.

Mimo tych formuł, jednak, głuche milczenie panowało w komnacie. Pot lał się z czoła „czarnego” maga i miało

108