Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

— Umarła?
— Popełniła samobójstwo!
— Co? — twarz Mury stała się kredowa. — Samobójstwo? Niemożebne...
— A jednak, tak jest... Otruła się w nocy! Sprawa ta wiąże się ściśle z twoją osobą.
— Z moją osobą? — niekłamane zdziwienie, ale jednocześnie i przestrach zadźwięczały w jej głosie.
— Mój przyjaciel, pan Różyc, którego umyślnie tu przyprowadziłem, bliżej to wytłomaczy.
Tupot Mury zginął bez śladu. Uprzejmie wyciągnęła rękę do Różyca, aczkolwiek udawała przedtem, że go nie widzi. W jej oczach zaszkliły się łzy.
— Straszne, okropne... — wyszeptała — Lina nie żyje!... Lecz, czem ja przyczynić się mogłam do tej śmierci? Niechże pan prędzej mówi, panie Różyc!... Umieram z niepokoju.
Począł oględnie.
— To nie pani ponosi winę tej śmierci, przeciwnie... Popełniła samobójstwo, by ratować panią!
— Mnie ratować? — Mura wycierała chusteczką gwałtownie oczy.
— Zacznę od początku — mówił — i proszę się na mnie nie gniewać, jeśli poruszę drażliwe tematy. Kiedy pani postępowanie, wobec Janka, stało się nieco ekscentryczne, że się tak wyrażę, zwrócił się do mnie o pomoc, swego starego kolegi. Z różnych jego spostrzeżeń mogłem wywnioskować, że wpadła pani w ręce największego łotra w Warszawie, Wryńskiego...
— Ach! — drgnęła, starając się zaprzeczyć.

— Wiem o tem, napewno! — ciągnął dalej, niezra-

116