Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

Otrząsnął się teraz ze śniegu, w swem podnieceniu zapomniał nawet postawić kołnierz i raźno podążył przed siebie.
Mała, wąska kamienniczka, z której okna, zda się lada chwila wychyli się główka cudnej mieszczki, lub ruda peruka jakiego rajcy miejskiego. Tu... tu mieszka Różyc... Na parterze. Przecież był kiedyś u niego... Chyba, ze się wyprowadził... Ale, nie... Zdala widnieje mosiężna tabliczka — Aleksander Różyc — literat...
Szybko zbliżył się do drzwi — i zadzwonił.
Posłyszał, po chwili, kroki wewnątrz mieszkania — i na progu ukazał się gospodarz. Był w wygodnym, ciepłym szlafroku, widocznie, tylko co oderwał się od pracy.
— Ty? — zdziwił się nieco na widok Grodeckiego.
— Przybywam do ciebie w niezwykle ważnej sprawie! — oświadczył. — Daruj, że tak późno, — zbliżała się dziewiąta — ale wiem, że jesteś kawalerem i wieczorami siadujesz w domu! Ale, może oderwałem cię od jakieś pilnej roboty?
— Trochę! Nie szkodzi... Pozwól, proszę...
Uprzejmie wskazywał mu drogę i Grodecki znalazł się wewnątrz mieszkanka.
Różyc, mimo zbliżającej się czterdziestki, w rzeczy samej był kawalerem, — bo jak twierdził, kobiety zawadzają w umysłowej pracy, co nie przeszkadzało, że stale któraś z wielbicielek „talentu” przypuszczała szturm do jego mieszkania i serca. Bronił się od tych zakusów, jak mógł, oświadczając, że jedyną radą, aby nie ulec jednej kobiecie, jest jednoczesny „flirt” conajmniej z trzemi naraz.

34