Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

ski, poczem rzucił w stronę Sary. — Dwóch panów! Są podnieceni! Zgadza się?
Podniosła na niego oczy z podziwem.
— Najzupełniej!
— Przejdź łaskawie do sąsiedniego pokoju. Drzwi zostaw uchylone, to usłyszysz całą rozmowę. Uprzedzam że będzie burzliwa. Nieobawiaj się, dam sobie z nimi radę!
A gdy Sara znikła, wydał krótkie polecenie sekretarzowi.
— Prosić!
Rychło, do gabinetu weszli dwaj młodzi mężczyźni. Na twarzy jednego z nich, wyższego, znać było silne zdenerwowanie. Drugi zachowywał się spokojniej, raczej z ciekawością obserwował otoczenie.
— Jesteśmy... — począł wyższy.
Wryński, który na ich widok, podniósł się z fotela; stał wyprostowany, niby struna, za biurkiem, przerwał:
— Zbyteczne się przedstawiać! Znam nazwiska panów! Pan Grodecki i pan Różyc! Wszak prawda?
Grodecki i Różyc drgnęli jednocześnie. Oni to byli, w rzeczy samej. Po bezskutecznych poszukiwaniach Mury i parokrotnych daremnych u niej, w ciągu dzisiejszego dnia, wizytach, postanowili udać się bezpośrednio do jaskini lwa, czyli do mieszkania Wryńskiego.
Jeśli szli, przygotowani na najgorsze, samo powitanie przyprawiło ich o zdumienie. Skąd znał ich, ten niesamowity starzec, liczący lat siedemdziesiąt, a wyglądający, najwyżej na czerdzieści? Przecież, sekretarz nie otrzymał od nich wizytowych biletów.

Nagle Różyc zbladł i ledwie stłumił głośny okrzyk

75