Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

— Połamie pan kości? Hm...
Wryński jeszcze nie dokończył zdania, gdy Grodecki rzucił się w jego stronę, zanim zdołał temu przeszkodzić Różyc. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że atletycznie zbudowany i znakomicie wygimnastykowany, powali, niemłodego i na pozór słabego Wryńskiego, jednym ciosem. Już wznosił pięść do góry...
Wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Oczy Kunar Thavy ostro uderzyły w Grodeckiego i ten zamarł w bezruchu na miejscu. Dłoń jego zastygła w górze, a usta pozostały na pół rozwarte. Wydawało się, że w przeciągu sekundy zamienił się w kamienny posąg. Również Różyc stał nieruchomo, z rozszerzonemi ze zdumienia oczami.
— No, uderz! — drwiąco wymówił Wryński, lekko palcem dotykając Grodeckiego.
W tym toczyła się widoczna walka. Twarz inżyniera wyrażała wściekłość i znać było, że daremnie usiłuje przezwyciężyć niepojęty bezwład, pozbawiający go możności poruszenia się, lub wypowiedzenia słowa. Różyc, chciał pośpieszyć na pomoc przyjacielowi, lecz daremnie pragnął uczynić krok naprzód. Doznał wrażenia, że ręce i nogi ma z ołowiu.
Wryński zaśmiał się złym, pełnym triumfu śmiechem.

— No, cóż, chłopaczki, — wymówił — nie taka łatwa ze mną sprawa? Obaj, stoicie bezbronni, niczem powiązane barany i mógłbym z wami zrobić wszystko, coby mi przyszyło tylko do głowy! Ale, niema nad kim się pastwić. Niech, wam ta nauka wystarczy! Szczególniej, panu, panie Różyc! Oto jest prawdziwa moc wtajemniczonego, proszę to sobie dobrze zapamiętać! Mieć lat siedem-

82