Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

dziesiąt, jak ja, a wyglądać, niczem młodzik! Wydawać się słabym, a jednem spojrzeniem obezwładnić najgorszego wroga! Pojął pan? Oto, różnica pomiędzy nami i dla tego, lekceważę pana, jako przeciwnika! Bo, pan potrafi tylko bzdury gadać na odczytach i imponować rozhisteryzowanym babom! Ja, działam...
Różyc, daremnie, chciał coś odpowiedzieć. Tylko, bełkot wyrwał się z jego ust.
— A na zakończenie — rzucił Wryński — ostatnia uwaga. Przekonał się pan sam, że umiem, niewidzialny pojawiać się, gdzie chcę. Że umiem, zamieniać ludzi w posągi kamiene. To, tylko, nieszkodliwe żarciki! Ale, również, umiem — w jego głosie zabrzmiała pogróżka — gdy kto mi się znudzi, lub zbyt natarczywie staje na mej drodez, nasyłać ciężkie choroby na odległości, a czasem i śmierć! Chyba, wyrażam się jasno... A teraz, dowidzenia!
Podszedł do biurka i nacisnął dzwonek. W drzwiach pojawił się blady sekretarz, Kurowski. Ze zdumieniem spojrzał na niezwykły obraz, jaki przedstawił się jego oczom. Dwaj przybysze stali, niczem kamienne posągi. Lecz nie śmiał o nic zapytywać mistrza.
— Wyprowadzić tych panów!
Grodecki i Różyc nie ruszyli się z miejsca.
— Ach, prawda — zauważył Wryński. — Muszę dać odpowiedni rozkaz. Wyjdziecie, natychmiast — zwrócił się w stronę Różyca i Grodeckiego — i pan Różyc oprzytomnieje na schodach. Pan Grodecki zaś, ponieważ był znacznie niegrzeczniejszy, dopiero na ulicy powróci do normalnego stanu. W odległości dziesięciu kroków, od mojego domu.

Jakaś moc podrzuciła ich naprzód i stąpając, jak ma-

83