Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

się nieraz, jak mogła, pod podobnemi, niepopełnionemi, okropnościami położyć swój podpis.
Potem...
Przyszły „roboty”. Pierwsza, z hrabianką Izą M., osóbką z arystokratycznego domu, lecz mocno narwaną. Teraz, dopiero, pojęła w czyje ręce wpadła. Z hrabianką wszystko szło, według wzoru, jaki był stosowany teraz do Rostafińskiej. Wiele opowiadań o sekretnem bractwie, następnie przyjęcie, wreszcie wyłudzenie weksli. Co prawda, z Izą wypruto mniejszą sumę, snać uważając, że jest od Mury mniej bogata. Lecz, później przyszło najokropniejsze, ta „ceremonja”. Bafometa. Lina, do ostatniej chwili, nie zdawała sobie sprawy, jaką potęgą rozporządza Wryński, do czego dąży, co robi. Sądziła, że to o zwykłe naciąganie naiwnych chodzi. Dopiero, „ceremonja” rozwarła jej ostatecznie oczy.
Wzdrygnęła się, gdy wspominała te potworne sceny, te sploty nagich ciał, złączonych w ohydnych uściskach. Tę orgję haniebną, w czasie której każda kobieta stawała się łupem byle zboczeńca, czy rozpustnika. To wyuzdanie ostatecznie, gdy przyzwoite dziewczyny same, pod wpływem narkotyków, zatracały wstyd, zamieniając się w nierządnice. A, dopiero, gdy przytomniały, następowało straszliwe przybudzenie...

Ją oszczędzano. Była tylko świadkiem. Lecz, nie oszczędzano hrabianki Izy. To należało do „programu”. By milczała i nie śmiała skarżyć nikogo o wyłudzone pieniądze. A nazajutrz płakały obie, przytulone, rzekłbyś, w siostrzanym uścisku. Iza ze wstydu i rozpaczy, sądząc, że i ona jest taką samą ofiarą — Lina, z przerażenia, że kazano jej odegrać zbrodniczą i niecną rolę.

90