Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem Różyc! — wymienił, wchodząc swe nazwisko — Przykro mi, naprawdę, że po raz drugi niepokoję panią! Ale, skłoniły mnie do tego bardzo ważne powody!
— Różyc? — powtórzyła nazwisko, poczem, jakby coś sobie przypominając dodała — Czy nie literat?
— Tak jest! — skłonił się w odpowiedzi i ucałował wyciągniętą rękę — Skromny autor różnych niesamowitych książek.
Łamała sobie teraz, głowę, czego właściwie mógł chcieć od niej Różyc? Bo, perypetje jego walki z Kunar Thavą były jej obce. Uprzejmie, wyrzekła.
— W rzeczy samej, czuję się niezdrowa i nie zamierzałam przyjmować nikogo. Jeśli, jednak, sprowadza pana ważna sprawa... proszę usiąść! — a gdy opuścił się na taboret, w pobliżu tapczanu, zagadnęła. — Cóż to za sprawa?
Różyc poprawił się na swem miejscu. Poprosił o pozwolenie i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko dymem i chwilę się namyślał, od czego zacząć, aby nie spłoszyć Lesickiej. Wreszcie, zdobył się na odwagę.
— Jeśli zechciałaby pani — wymówił — mogłaby mnie i mojemu przyjacielowi oddać olbrzymią usługę. Chodzi nam o informacje, tyczące się niejakiego Wryńskiego, który używa pseudonimu Kunar-Thavy.
Gdyby sufit runął w tejże sekundzie u stóp Liny, nie przeraziłoby to jej więcej. Drgnęła raptownie.
— Pan... pan do mnie... po podobne informacje?
Różyc jął szybko tłomaczyć.

— Proszę mnie dobrze zrozumieć... Nie ośmieliłbym się nigdy zgłaszać do pani, gdybybym nie posiadał

92