Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Karol zrobił zafrasowaną minę.
— Hm... hm, — zamruczał. — Jak to zrobić? Właściwie jedno tylko łóżko... Śpij na nim. Ja spędzę noc w fotelu...
— Ani mi się śni, Stryju, pozbawiać cię posłania!
— Więc cóż zrobisz?...
— Pójdę do zamku!
Stryj szeroko rozwarł ze zdumienia oczy.
— Ty, do zamku?
Fred roześmiał się głośno.
— Czemuś się tak przeraził?
— Chyba żartujesz! Powtarzam, nikogo ze służby tam niema... Klucze znajdują się u mnie...
— Obawiasz się, że czart mi kark ukręci?... Moja sypialnia leży na parterze i dotychczas w niej nie straszyło... Zresztą nawet gdyby djabeł się ze mną załatwił, nie wielka będzie szkoda, bo na życiu tak dalece mi nie zależy! — skrzywił się ironicznie, wspominawszy przykrą rozmowę z Kińską. — Wolę niebezpieczeństwo, niżli niewygodny nocleg! Dawaj klucze, stryju i módl się, abyś mnie jutro ujrzał w dobrem zdrowiu...
Pan Karol gładził z przejęciem brodę.
— Stanowczo wybierasz się do zamku?
— Stanowczo!
— Idę z tobą!
Decyzja ta padła tak niespodziewanie, że teraz Fred zdziwił się z kolei.
— Poco? Chcesz mnie bronić? Zapewniam, sam dam sobie radę! A tu masz wygodne posłanie...

— Tak... ale... — pan Karol dobierał słów. — Wi-

117