Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Tem niemniej zwrócił on uwagę kierowcy samochodu, który nadjechał.
— Cóż to? — zapytał zdziwiony. — Ktoś tam jęczy u was w aucie?
Korski czynił nadal rozpaczliwe wysiłki.
— Ratunku... — bełkotał — Ratunku...
Tle, w tejże chwili, potworna łapa, legła na jego ustach, wtykając jeszcze głębiej knebel.
— Ha... ha.. ha.. — jął się śmiać garbus, zwracając się do obcego szofera. — Pytacie się, kto tu u nas jęczy? W rzeczy samej, wieziemy chorego!
— Chorego?
— Tak! Nasz krewny! Pozbawiony rozumu! Szaleniec! Odstawiamy go do domu zdrowia!
— Hm... — mruknął szofer, któremu cała ta przygoda wydała się podejrzana. — A mnie się zdawało najwyraźniej, że on wołał o ratunek, tylko ktoś tam w środku, zatkał mu usta.
Garbus począł się jeszcze głośniej śmiać, a mężczyzna w okularach, po cichu wyciągnął browning z kieszeni.
— Wołał o ratunek? — powtórzył. — Istotnie, krzyczy on ciągle o pomoc, bo jest ogarnięty manją prześladowczą Czasem dostaje nawet ataków furji! To go musimy wiązać!
— No... no...
— Nie obawiajcie się, nie jesteśmy bandytami i nie robimy mu nic złego! Ha... ha.. ha.. Przepraszam, że się tak śmieję, ale śmieję się z waszej miny... Bo, w rzeczy samej, niema powodu do wesela, bo co widzicie jest bardzo smutne.
Lecz, szoferowi przyszło nowe spostrzeżenie do głowy.
— Powiadacie, panowie — rzekł — iż odwozicie jakiegoś waszego kuzyna do domu dla obłąkanych? Czemuż, w takim razie, wasz samochód podąża w kierunku granicy, o ile się nie mylę, w stronę Gdańska.. Przecież lecznice dla nerwowo chorych, znajdują się pod Warszawą?

— Otóż, to właśnie! — zawołał wciąż naturalnym tonem garbus. — Wieziemy go do jednego z sa-

112