Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach... ach... litości! — dobiegało pełne bólu wołanie po przez grube ściany.
Korski poderwał się na swem posłaniu.
— Mordercy! — wyszeptał z pasją. — To nad tym moim nieznanym towarzyszem się znęcają! Kto nim być może? I mnie, później oczekuje podobny los!
Pilnie nadsłuchiwał. Jęki dobiegały nadal, lecz coraz słabsze, aż w końcu całkowicie zamarły.
— Zabili go! — pomyślał ze zgrozą. — Zabili!
Lecz potworny ten wypadek obudził na nowo, całą uśpioną w nim dotychczas energję i przywołał jakby do życia.
Pod wpływem gniewu i podniecenia, porwał się na nogi, a choć tyle czasu nic nie miał w ustach, poczuł się gotów do walki i silny.
— Nie dam się zarżnąć, jak cielę! — mruknął.
Przeszedł się kilka razy po izdebce, rozprostowywując członki i szukał sposobu ratunku. Poruszył żelazem okute drzwi. Były mocno zamknięte i nie było marzenia, by przez nie wydostać się na wolność. Jeśli więc nie można uciec, należy wynaleźć jakąś broń, by móc przeciwstawić się napastnikom. Nagle padł jego wzrok na stojący w rogu izby drewniany stołek. Wie, co zrobi. Jest on mocny i ciężki. Wyrżnie nim pierwszego z brzega napastnika, gdy się pojawią i korzystając z zamieszania, postara się załatwić z resztą. Zaczaił się przy drzwiach i czekał.
Nie długo oczekiwał.
Wkrótce rozległy się odgłosy licznych kroków.
— Niech tylko otworzą drzwi! — zadecydował i wyżej podniósł stołek.
Istotnie wnet drzwi rozwarły się szeroko. Oprawcy, nie spodziewając się, że Korski odzyskał przytomność, szli, nie przedsiębiorąc żadnych ostrożności i rozprawiając pomiędzy sobą z ożywieniem. Pierwszy postępował mężczyzna w ciemnych okularach, z którym Korski już raz stoczył walkę, za nim garbus, a Sonia kroczyła na końcu.

— Masz! — ryknął, opuszczając z całej siły stołek na głowę wyższego mężczyzny.

173