Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

sunął się podłości i zdradziłbym wam to hasło, również zabilibyście mnie najspokojniej!
— Takiś ty mądry! — błyski okrucieństwa zagrały w źrenicach Soni. — Udawałeś nieprzytomnego, a podsłuchiwałeś naszą rozmowę! Tem lepiej!
— Masz rację! Tem lepiej! Zadajcie mi prędzej śmierć i niech raz to już się skończy!
— Nie, kochanku! — potrząsnęła głową! — tak prędko nie zadaję śmierci! Bo śmierć czasem jest lepsza, niźli tortury, jakie umiem zgotować!
— Podła zbrodniarko!
— Będziesz mnie jeszcze błagał, bym oszczędziła ci męki i sam wszystko wyznasz, byle twój zgon nastąpił bezboleśnie!
— Przenigdy! — zawołał, choć z przerażenia zamarło w nim wszystko.
— Sam się przekonasz! Sprowadźcie tamtego! — skinęła w stronę garbusa. — Najwyższy czas skończyć z nim! A jego widok posłuży za ostrzeżenie!
Garbus wraz z wysokim mężczyzną bez słowa skierowali się do drzwi, sąsiadujących z celą, w której więziono Korskiego. Rychło znikli w pokoiku, a z tamtąd rozległ się przytłumiony jęk.
— Nieznajomy, którego dręczono! — wspomniał Korski i w naprężeniu oczekiwał, co dalej nastąpi.
Jęki stawały się coraz głośniejsze i nagle w drzwiach celi ukazał się garbus i Sieroża, wynosząc a raczej wlokąc za sobą więźnia. Widok był tak potworny, że Korski się wzdrygnął.
— Okropne!

Człowiek bowiem, którego ujrzał nie przypominał już prawie człowieka. Ubranie miał zdarte, był na pół nagi, a ze zmiażdżonej ohydnie stopy sączyła się krew. Zczerniała twarz, o wybiłem oku, przedstawiała jedną krwawą skorupę, a miast nosa widniała wielka rana. Widać było, że mężczyzna dogorywał i nie wiedział już, co się dokoła działo, a był zniekształcony tak potwornie, że Korski, który przejęty zgrozą, nie mógł oderwać oczu od tego straszli-

176