Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

wskazując na ziejący ogniem olbrzymi otwór. Gdy się tam wrzuci człowieka, w przeciągu godziny nie pozostaje z niego ani śladu! Tylko, kupka popiołu!
Korską, drżąc z wewnętrznego podniecenia, oczekiwał, co dalej nastąpi.
— Wrzucić tam, zdrajcę! — wyrzekła krótko wskazując to na okrwawioną masę, to na buchające płomienie.
Garbus podszedł do storturowanego i drzwignął go brutalnie za ramiona do góry. Powoli, w milczeniu, wlókł go w stronę straszliwego, ognistego otworu.
— Zbóje! — wyszeptał Korski, przeklinając swe więzy i swą bezsilność.
Widok to był potworny, ale nie mógł oderwać wzroku od niego. Garbus coraz bliżej przysuwał się do pieca. Nagle przystanął i podniósł swą ofiarę.
— Wrzucaj, prędzej!
Wtem wydało się Korskiemu, że Moren pod wpływem okropnego żaru, czy też tknięty przeczuciem śmierci, na chwilę oprzytomniał. Rozwarło się jego drugie, niewybite oko, pobiegło po oprawcach, a wreszcie zatrzymało się na Korskim z jakąś niemą rozpaczliwą prośbą. Jednocześnie poruszyły się okrwawione wargi, niby szepcąc cicho niezrozumiałe słowa:
— Tak... tak... żywego człowieka! — zawył prawie Korski, wstrząśnięty do głębi — Katy! Katy!...
Szarpnął się znowu gwałtownie i znowu więzy nie ustąpiły, a okrzyk jego przebrzmiał bez wrażenia. Ciało Morena wzniosło się wysoko i znikło w morzu płomieni.
— A... a... — zabrzmiał jeszcze jakiś jęk i Korski zamknął oczy, nie chcąc dalej się patrzeć na potworne widowisko.
Garbus, tymczasem, najspokojniej, jakgdyby nic nie zaszło, zamykał drzwiczki.

— Skończone! — burknął.

178