Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

Moren podszedł do niego i wycedził powoli.
— Kto głosi tak „cnotliwe“ zasady, jak pan, nie powinien się pakować w podobne sytuacje! A skoro, wówczas groził nam pan rewelacjami, ja dzisiaj ostrzegę przed nim kogo należy!
— Kogo?
— Pańską narzeczoną! Pannę Jadwigę Dulembiankę!
— Ale, niechże pan pozwoli mi się wytłomaczyć! — zawołał Korski, czując, iż raptowna fala gniewu zalewa mu pierś.
— Zbyteczne tu są tłomaczenia!
— Więc, rację miała pani Czukiewiczowa! — syknął. — Szantaż?
— Nie! Spełnię tylko mój obowiązek! Kto odgrywa rolę czułego narzeczonego nie powinien składać wizyt kochankom!
Jeszcze chwila, a Korski rzuciłby się naprzód i wypoliczkowałby czelnego łobuza. Lecz, ten przewidując, że niemiło, może się dlań skończyć ta cała scena, zdobywszy cenne dane, jakie pragnął zdobyć, przybrał minę pełną godności i pośpiesznie opuścił mieszkanie, rzucając na odchodnem aroganckie słowa:
— Żegnam dobraną parę... i życzę powodzenia!
Skoro, za Morenem zatrzasnęły się drzwi, Korski pochwycił się za głowę.
— Pani! — wykrzyknął, zwracając się do Czukiewiczowej. Co narobiła mi pani, zamykając mnie, w swej sypialni! Toć ten łotr, napewno pobiegnie do mojej narzeczonej, lub jej ojca, dyrektora Dulemby i djabli wiedzą, w jaki sposób przedstawi ten niewinny szczegół! Jadzia, może mu nie uwierzy, ale dyrektor...
Czukiewiczowa była obecnie również silnie zmieszana.

— Naprawdę, drogi panie Korski! — jęła tłumaczyć. — Chciałam zrobić tylko dobrze! Jest to szantażysta, który mnie nachodzi od dłuższego czasu i dla tego, właśnie, pragnęłam ukryć pana, aby nie zobaczył go! Nie sądziłam nigdy, że posunie się

51