Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

rzyczce Jadzi. — Dość długo ją namawiałeś! Cztery godziny! Bo, pobiegłeś, wprost od nas o szóstej do niej, a obecnie minęła dziesiąta! Czemuż ta, pani Czukiewiczowa, skoro zamierzała postąpić uczciwie, odrazu nie zatelefonowała do mnie, a tyle czasu musiałeś ją błagać o to?
— Przeszkodził nieoczekiwany zbieg wypadków! Jacyś nieznani sprawcy popsuli druty telefoniczne, aby dokonać napadu na Czukiewiczową, w związku, zapewne, ze sprawą Brasina. Podczas, kiedy się tam znajdowałem, wdarł się do mieszkania, jakiś mężczyzna, zdaje się, jeden z tych, którzy więzili mnie w podziemiach i stoczyłem z nim ciężką walkę.
— Pochwyciliście go?
— Nie! Zdążył uciec! A wówczas, Czukiewiczowa, przerażona napaścią, jęła mnie prosić, abym przez pewien czas pozostał w mieszkaniu, bo jest wyjątkowo zdenerwowana, a służąca wyszła na miasto...
— Dałeś znać o całem zajściu policji? Władze już poszukują bandytę?
— Nie!
— Czemu?
— Nie chciała, Czukiewiczowa! — odparł nie pewnie, sam nie wiedząc, czem ten fakt wytłomaczyć. — Twierdziła, że nie chce skandalu! Ma to uczynić, dzisiaj dopiero!
Jadzia, nagle parsknęła złym śmiechem.
— Nie chciała? — powtórzyła. A ty, znów pleciesz, jedną ze swych ulubionych bajeczek! Tajemniczy mężczyzna, walka, napad, o którym nikt, prócz ciebie nie słyszał i o jakim, nie melduje się policji! Widzisz, że spokojnie wysłuchałam cię do końca, żeby się przekonać, jak artystycznie kłamiesz i w dalszym ciągu nie wierzę ci, ani słowa!
— Jadziu! Czukiewiczowa jutro porozumie się z tobą i całkowicie potwierdzi moją opowieść!
Ale długo tłumiony wybuch, nastąpił.

Bo — wyrzucała z siebie podniesionym tonem wyrazy, nie zważając nawet na to, że oglądali się na nich, mijający ich przechodnie, — omówiłeś wszystko dobrze z Czukiewiczową, aby mnie nadal oszukiwać,

68