Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

wdział je z powrotem w ciężkim trudzie, aliście zaledwie parę kroków naprzód zrobili, rozpoczęła się na nowo ciężka mitręga.
— Naprzód chłopcy — naprzód! wołał podniecony gorączką — ale zaledwie to powiedział, zapadł się po pas w zdradzieckiem, zielskiem porosłem trzęsawisku.
Rzucili mu się na ratunek, który był nieskończenie trudny, bo sami się zapadali.
Tylko Wojtek nie tracił przytomności: z niesłychaną zręcznością i wprawą wyciągał jednego po drugim:
— Nie tędy droga, warknął, tu się potopita, jak szczeniaki.
— Prowadź! zawołał ochryple Oksza — krew mu napłynęła do oczu, bo zdawało mu się, że Wojtek szyderczo się uśmiecha — ale nie! mylił się: twarz Wojtka była spokojna i zatroskana.
Wojtek położył się na brzuchu — macał rękoma, wgniatał je w lepką ziemę, podnosił się na kolanach, wgniatał jeszcze raz kolana w moczar, a potem dopiero stawał na nogi, huśtał się chwilę i dopiero szedł dalej i znowu powtarzał ten sam manewr: wprawne jego, z tajemnicami moczarów i bagien zżyte oko dostrzegło rodzaj wązkiej tamy. — Co chwilę przystawał, wydawał rozkazy, które się Okszy obelżywymi policzkami wydawały, aż wreszcie doszedł do miejsca, w którem rów już widocznie przyschnął, bo nie był głęboki, a niska trawa wskazywała, że grunt się utrwalił.
Te kilkaset metrów szli co najmniej godzinę.
— Spocząć! rozkazał Oksza.
— A to dyabli nadali! mruknął Grzela Parchaniak — ale przynajmniej ciepło — pot lał się z niego strumieniami — tu się człowiek do cna z wszystkich grzechów wypoci — Porca Madonna!
— Pociotku! łyk wódki, szepnął Kuba błagalnie i trącił ramieniem Wojtka. Wojtek podał mu swoją manierkę — miał