Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

cego się mózgu, przedarł się wreszcie głos Wojtka do onych ciałek nerwowych, które wiecznie czuwają:
— Aha! To ty Wojtek!
Słyszał teraz dokładnie:
— Jesteśmy na dobrej drodze — natrafiłem na świeże kupy torfu — rowy nie głębokie, trzeba będzie brnąć po kolana, ale nie wyżej.
Tak! to istotnie Wojtek, którego był wysłał przed godziną na zwiady, teraz zdawał raport.
— A do Trzask daleko? zapytał nagle chciwym lękiem.
— Mila —
— A — potem?
Oksza ocknął się nagle — chciał o coś zapytać, tysiące pytań miał na języku — ale o wszystkiem zapomniał — wgniótł pamięć swoją w jakąś plugawą bajorę, by się z niej już wydostać nie mogła.
— Prowadź! charknął. — W drogę! Reszta żołnierzy zerwała się z ziemi.
Wojtek prowadził.
Zaledwie uszli parę stai, wleźli w wodę, widocznie świeżo z jakiegoś rowu wypuszczoną i rozlaną na małej łączce.
Grzela klął co chwila po cichu swoje ulubione „Porca Madonna“, Kuba rozważał, że choć woda i poza kolana sięga, to w każdym razie ma się grunt pod nogami, a Kasper Kruk pouczał Jędrocha Srokę cichym szeptem:
Słuchaj Jędroch: z śmiercią to jest tak: uważaj bacznie, by za tobą nie łaziła — to taka psiakrew podstępna, chyci cię z tyłu za kark — a tak taczką będzie za tobą jeździć — firut — firut — nie uciekniesz przed nią, żebyś się i pod ziemię skrył, to na nic! I uważaj, żebyś się o nią nie ocierał, bo ci tak stoi przy drodze, niby wierzba, niby Boża Męka — to się tylko zaśmieje, skubnie cię za rękaw — i już wszystko przepadło —