Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

dziny — ale znowu zapadał w ciemne grzęzawiska tego czarciego snu przemęczenia i ostatecznej mitręgi.
Po paru godzinach — a może minutach zelżała jednakowoż głębokość i twardość snu. Teraz zdawało mu się wprawdzie, że śpi, ale sen ten był jeno tylko cieniutką zasłoną, poza którą jutrzniła się już w krwawiących się świtach jawa rzeczywistości.
Zdawało mu się, że słyszy każdy szmer — dziwne tylko, że każdy odgłos przedzierzgał się w nowe formy dźwiękowe: stawał się rodzajem dominanty, z jakiej wykwitały strzeliste niebopienne pręty fantastycznych melodyi, oplecione powojem chimerycznych pasażów, rozgałęziały się gdzieś w mrocznych głębiach w ciemnych głębokich akordach i rozwiewały się w ozdobniczych floresach i karkołomnych biegnikach.
I zdawało mu się, że wszystko naokół widzi, ale każdy rys, każdy odcień, kształt wszelaki nabierał nowych, może w przedbytowem życiu widzianych wymiarów — przekształcał się w całkiem coś innego, a jednak kiedyś już widzianego — przeraził się myślą, że on to już był kiedyś widział — w mózgu jego stłaczało się jak w kalejdoskopie tysiące obrazów: każdy z nich wprawdzie, jakby wyłaniający się z całkiem innego kąta mózgu, a jednak ten rozbrykany kierunek wspomnień, widzeń, trwogi przeraźliwej, poplątanych majaczeń przybierał w przerażający sposób formę jak najistotniejszej rzeczywistości, w blasku przeraźliwej jasności dziennego słońca skąpanej jawy.
Bo przecież teraz już wątpić nie mógł!
Siedział na terasie przed małym hotelikiem, który co niedawno się spalił, a wysoki mur, na którego podwyższeniu stał on hotel w zgliszczach, opływała nadbrzeżna fala górskiego jeziora, wokół którego piętrzyły się niebotyczne wierzchołki gór alpejskich.
Wiedział, że On — drgnął — że On siedział naprzeciw nie-