Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/305

Ta strona została skorygowana.

Gęsiecki orzekł niechętnie:
— Do monastyru, do behekania z popami.
Kraszewski potwierdził:
— Na nic.
Zupełne milczenie siała wokół siebie towarzysząca jej słynna piękność Krzyworówni, Marika córka Fedia Szestuna. Mawiano wprawdzie o niej, że ani dziewczyna ani mołodycia ani zwedenycia, ale czy to blask jej oczu, czy stroje zaćmiewające blaskiem wszystko co widziano w górach, ścinały zaczepki, gasiły szepty. Otwierała marzące, nawet męczeńskie oczy, w oprawie ostrej, rzekłbyś jastrzębiej, i już jakby jutrzenka rozpłomieniała się, gdyby jutrzenka umiała płonąć szafirowo. Nie tylko surowa oprawa oczu spierała się z ich źródlanym blaskiem, także małe, lekko spuchnięte usta, jakby wyzywające do jedynego śmiertelnego pocałunku, na przekór temu szczebiotały szeptem jak usta dziecka. Lecz kiedy szczebiotała, oczy jej mierzyły nieruchomo, prawie mroziły. Za to gołe kolana widoczne spod wyzłacanej nadmiernie zapaski, uginając się lekko jak w tańcu, wabiły. Odpychając a kusząc, umyślnie czy mimo woli, zamykała oczy, a gdy przechodziła powoli, tańczył każdy krok drobnych stóp, ujętych w miękkie dziecinne postoły ze złotymi sprzączkami. Przez chwilę trzymała oczy zawarte, potem odsłaniała ciężkie ciemne rzęsy, jak gdyby chciała sprawdzić czy nowy wielbiciel już odurzony. Pokusa dla mężczyzn puszczowych wcielona, prawie tak okrutna jak biały pszeniczny kołacz, pozłocony dla zabawy i od święta niby koło toczony przed ludźmi wygłodzonymi. Uśmiechała się nieznacznie, jak rybak gdy wsuwa pstrąga do korobki. Pozdrawiała śpiewanym szeptem:
— Sława Isu, młodzieży.
Młodzieńcy jak gdyby dla pozdrowienia piękna odpowiadali nabożnym chórem:
— Na wieki Bogu i wam sława, Mariczko.
Potem milkli, smutnieli. Kto strzegąc się zawzięcie pokus, przestał wierzyć, że takie istoty przechadzają się po płajach i łąkach, a raczej po snach, jednak nie przestał tęsknić, ten mógłby zrozumieć ich smutek. Kto stępił się i zrzekł się tępo, niech się nie trudzi.
— Ależ to dziewczyna! — westchnął cicho Giżycki.
Tomaszewski jakby zgryziony poprawił cierpko:
— Jakaż tam dziewczyna, kochanka paniczowa, tego barończuka z Bukowiny, brata dziedziczki.