Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

ściach dnia tego. — Musimy ująć zbrodniarzy! Zmobilizujemy policję całej Europy!
— A czy wiesz, naczelniku — mówił Znicz, oparłszy się o balustradę dachu, z poza której dolatywały echa świąteczne beztroskiego miasta-olbrzyma — co ja o tem sądzę?
Parker wpatrzył się badawczo w twarz posła.
— Mojem zdaniem — ciągnął Znicz, uderzywszy zlekka w balustradę dłonią, zwiniętą w pięść — ten zamach Związku palaczów opjum dowodzi, że może znajdujemy się już w przededniu wojny Azji z Europą...
Naczelnik policji drgnął.
— Niesłychane, niesłychane! — szeptał, pochyliwszy w zadumie głowę.
A zewsząd dolatywały dźwięki muzyki i śpiewów, perlił się śmiech, tryskały w niebiosa ognie sztuczne, rozlewające potoki różnobarwnych iskierek, tysiące lamp słonecznych nasycało powietrze miasta złotym pyłem, cichy wietrzyk letni niósł woń kwiatów z kwietników, urządzonych w rogach płaszczyzny dachu.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie drugiego samolotu — ambulansu, przywożącego zamówioną przez dra Chwostka pielęgniarkę.
Pani Ira spała snem głębokim. Znicz i dr. Chwostek zajęli się przy pomocy pielęgniarki przeniesieniem śpiącej do sypialni, tymczasem zaś Parker rozgospodarował się przy aparatach radjotele-