Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

kiem; telegrafistów przy aparatach; kanonierów na siedzeniach dział, które nagle stanęły. Jak widma, sterczały nieruchomo, gotowe do lotu, ogromne okręty powietrzne, czołgi - twierdze, transporty amunicji, pociągi sanitarne. A gdzie za wojskiem ciągnęła ciżba, chciwa osiedlenia się na rumowiskach Europy, tam w szałasach i namiotach leżały dziesiątki tysięcy sinych trupów starców, kobiet i dzieci, na błoniach zaś ogromne stada padłego bydła, owiec i wielbłądów.
Bodaj że większą jeszcze grozę budził widok miast i miasteczek, do których schroniła się ludność wiejska, sądząc, że tam będzie bezpieczniejsza.
Na Mińsk naprzykład i jego przedmieścia, gdzie ulokował się sztab jeneralny najeźdźców, padły cztery pociski.
I całe miasto stutysięczne, przepełnione uchodźcami i wojskiem, stężało w objęciach śmierci!
Jeden z pocisków padł na plac katedralny.
Dokoła ogromnej wyrwy w bruku śród potrzaskanych przez wybuch drzew, brył ziemi i kamieni widniały krwawe strzępy ciał ludzkich i zwierzęcych, dalej zaś, oparte o ściany domów, drzewa lub wozy, stały postacie ludzkie o szeroko otwartych z przerażenia oczach, jakby zastygłe, zanim się ruszyć zdołały.
Na ulicach, wiodących z placu, tak się skłębiły gromady wojska, ludu, samochodów-samolotów, dział i wozów, że nie było miejsca, aby za-