Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

I ziewnął przeciągle... Potem wyjrzał przez okno. Znużone spojrzenie przesunęło się po absydzie katedry, spłynęło po zboczach graniastej wieży i przerzuciło się ociężale na pierzeję domów u zbiegu Katedralnej i Mniszej. Powoli uwaga skupiła się na narożnej kamienicy vis à vis baszty wieżowej z zegarem. Niewiadomo dlaczego, z osobliwą uporczywością obserwował partję parterową domu pod nr. 18. Musiał tam być zapewne jakiś sklep lub magazyn, bo okna i drzwi zasunięto żelaznemi storami. Wtem ze zdumieniem odczytał napis nad wyjściem: — Stefan Zieleniewicz. —
— To niemożliwe! — żachnął się niemal głośno. — To niemożliwe!
— Co takiego, proszę szanownego pana? — zapytał uprzejmie pochylając się nad nim starszy kelner, Marcin, dobry znajomy z dawnych, kawiarnianych czasów. — O co chodzi?
— Co to za sklep? — zapytał Pomian, wskazując oczyma wywieszkę.
— Zieleniewicz i Spółka — sklep wyrobów i przetworów żelaznych — objaśniał spokojnie Marcin. — Stara, solidna firma. Szan. pan przecież tutejszy. Nic pan o niej dotychczas nie słyszał?
— Ależ tu był jeszcze niedawno temu sklep z dewocjonaljami! — odpowiedział prawie urażony Pomian.
Okrągłe oczy sługi przybrały wygląd kulisty.
— Sklep z dewocjonaljami? — powtórzył, jakby nie dowierzając własnym uszom. — Tu, tu naprzeciw naszej kawiarni?