Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

Pociągnął za rączkę dzwonka u furty. Po chwili wyszedł na spotkanie stary, siwy jak gołąb odźwierny.
— W odwiedziny do krewnego? — zapytał, uprzedzając gościa.
— Jestem dziennikarzem — tłumaczył się Pomian naprędce zmyślonym pretekstem. — Chciałbym oglądnąć zakład, o którym słyszałem wiele dobrego.
Starzec uprzejmym gestem ręki przepuścił go do wnętrza.
— Proszę wejść — rzekł, zamykając za nim furtę zpowrotem. — Może zechce się pan porozumieć z panem kierownikiem?
— Dziękuję. Narazie poprzestanę na samodzielnej obserwacji. Czy wolno mi przejść się tędy ogrodem pomiędzy domami?
— Proszę poruszać się z zupełną swobodą. O ileby pan chciał zasięgnąć jakiejś informacji u pana kierownika, proszę zwrócić się do tego domku w głębi na prawo, tam pod kasztanami. Tam mieszka.
— Serdecznie dziękuję.
I wcisnąwszy mu w rękę złotówkę, ruszył przed siebie aleją porzeczkową, która, poczynając się tuż niemal koło furtki, wiła się w głąb ku kilku schludnym, czerwoną dachówką krytym domkom.
Pomiędzy ścianą krzewów, ogołoconych już oddawna z jagód, a sztachetami ogrodzenia rozciągały się grządki z warzywem. W jesiennem cieple wygrzewały się okrągłe łby harbuzów i dyń, pachniały obłe stożki ogórków, krwawiły soczyste pomidory; na wyniosłych