Strona:Stefan Grabiński - Namiętność.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

się udzieliło, nie wydaje mi się rzeczą przypadku? Kto wie, co się z nim w owych chwilach działo?... A to dzisiejsze przypadkowe z nim spotkanie wygląda mi na ciąg dalszy tamtych dwóch historyj. Można tu wyczuć pewne jakby stopniowanie. Powiedziałbym, że Łuniński powoli, choć podświadomie zbliża się do odkrycia strasznej dla niego prawdy. Najpierw wysunął tylko, niby macki, myśl swą udręczoną — szukał i znalazł — lecz nie zaczepił: zachował się biernie; nie popatrzył żonie w oczy tam — na korytarzu. To mu oczywiście nie wystarczyło. Więc zaatakował ją wprost powtórnie na stacji w Rudawie, u stopni wagonu w osobie tego nieznajomego pana z walizką... A dziś — jedzie ze mną w tym samym przedziale. Ciekawe, co z tego wyniknie!...
I otworzył oczy. Łuniński patrzył wciąż przez szybę na przesuwające się za nią pola, obrzeżone hen, hen, na krańcach modrzejącą linją lasów. Zdawał się głęboko zamyślony, bo przestał nawet podnosić ku ustom cygaro, na którego końcu wykwitł tymczasem gruby grzyb popiołu. Zabrzeskiego zdjęła nagle szalona chęć zaczepienia tego człowieka pod jakimkolwiek pozorem. Chciał koniecznie za-