Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.

Minister Jaszuński w pewnym momencie z irytacją zapytał Dyzmę:
— Dlaczegóż to pan prezes zajmuje dziś takie nieubłagane stanowisko, skoro jeszcze przedwczoraj w rozmowie ze mną zapewniał, że w zasadzie zgadza się na wniosek?
Dyzma poczerwieniał:
— Nigdy tego nie mówiłem!
— Owszem, mówił pan, że może to i dobrze będzie.
— Nieprawda!
— To pan mówi nieprawdę — krzyknął Jaszuński — może nie temi słowami pan mówił, ale mniej więcej oznaczały one zgodę na projekt.
— Ależ panie kolego — zjadliwym tonem powiedział minister skarbu — czy pan nie rozumie, że prezes Dyzma użył tego podstępu, by nas zaskoczyć swoją opozycją?
Nikodem wstał:
— Nie mam więcej nic do gadania. Ja powiedziałem, co miałem do powiedzenia. A panowie róbcie, jak chcecie.
Wniosek ministra skarbu został przyjęty.
— Mnie tam gancpomada — mówił tegoż wieczora Nikodem do Krzepickiego, gdy razem wracali od pani Przełęskiej — i tak podaję się przecie do dymisji.
— Ale szkoda banku!
Dyzma wzruszył ramionami:
— Pański pomysł! Pańskie dziecko!
— Pal ich djabli.
— Ale jutro będzie huczek!
— Jaki huczek? — zdziwił się Nikodem.
— No w prasie. Przecie oni popełniają szaleństwo. Napewno znaczna część prasy stanie po pańkiej stronie.
— I co mi z tego?
— No, oczywiście, zysk platoniczny, ale wie pan prezes, że mam pewną myśl!
— No?
— Zdarza się wyśmienita dla pana okazja. Mianowicie, zaraz jutro podać się do dymisji.