Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/153

Ta strona została skorygowana.

— A to osioł ze mnie — powiedział z przekonaniem i z… zadowoleniem.
Konie szły równo strzemię przy strzemieniu dziarskim kłusem, lecz zaraz za zakrętem grabowej alei zwolniły tempa.
Andrzej zaczął poprostu:
— Panno Marto. Domyśla się pani zapewne celu mego przyjazdu do Nieszoty?
Zarumieniła się i nic nie odpowiedziała. Dowmunt obrzucił wzrokiem jej zgrabną sylwetkę i dodał:
— Proszę mi powiedzieć, czy dobrze zrobiłem, że przyjechałem?
Pochyliła się nad karkiem końskim i szybko rzuciła:
— Dobrze…
— Więc… Panno Marto, ja nie umiem się oświadczać… słowem…. Czy pozwoli pani prosić jej rodziców o pani rękę?
Nadspodziewanie podniosła głowę i poważnie spojrzała mu w oczy:
— Panie Andrzeju, czy pan mnie kocha?… Zaraz, zaraz… Nie chciałabym, by mnie pan źle zrozumiał. Widzi pan, ja będę szczera. Pan mi się bardzo podoba, może więcej niż można nazwać podobaniem się, ale — zacięła się — ale ja bałabym się zostać żoną człowieka, który żeni się dla kaprysu, dla przelotnego, przemijającego kaprysu. Tyle widziałam takich małżeństw, które kończą się rozwodami. I zdaje mi się, że dzieje się tak dlatego, że ludzie zbyt lekkomyślnie zawierają małżeństwa. Żenią się, nie znając dobrze jedno drugiego. Panie Andrzeju, przecie pan mnie właściwie nie zna!
— Myli się pani. Nie należę do lekkomyślnych. Zanim przyjechałem tutaj, rozważyłem wszystko i moje postanowienie jest całkowicie dojrzałe. Znam panią natyle, że mogę twierdzić, iż pragnąłbym, by pani, panno Marto, została moją żoną i siebie natyle, że mogę ręczyć słowem honoru, że dla mnie małżeństwo jest instytucją nirozerwalną. Wierzy mi pani?
— Wierzę…