Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/166

Ta strona została skorygowana.

Pani Rzecka ocierała łzy, serce Marty mocno się tłukło. Przecie to jej ślub!…
Ksiądz powiedział poprostu:
— Daj wam Boże, by życie wasze było tak pogodna jak dzień dzisiejszy i całe jak on słoneczne.
Za wsią droga zanurzyła się w ciepłym, pachnącym żywicą lesie. Miękko uderzały kopyta w iglaste podłoże i tylko zrzadka koło powozu podskakiwało na korzeniu.
Lando państwa Rzeckich znacznie ich wyprzedziło. Dopiero na dużej polanie dogonili je wzrokiem, by dojrzeć rozpromienioną twarz Romana i jego powiewający kapelusz.
Dowmunt wziął rękę Marty i pomału ściągnął rękawiczkę, z pod której błysnęło świeże złoto obrączki. Ich oczy się spotkały.
— Marto, jesteś moją żoną… Powiedz… czy… czy tak sobie wyobrażałaś tę chwilę?
Opuściła powieki i mocno ścisnęła jego dłoń.
— Powiedz, — powtórzył — dobrze ci z tem?
— Jestem szczęśliwa, panie Andrzeju! — wyszeptała…
Czegóż mógł więcej pragnąć?
Przed podjazdem witała ich cała służba, przy akompanjamencie chlipania rozrzewnionych kobiet i obie staruszki rezydentki z wypiekami na twarzy. Ciotka Sipajłłowa z emocji dostała potężnej czkawki, jak zwykle w momentach uroczystych i podniosłych.
Po podwieczorku z równem rozczuleniem żegnano młodą parę i wszyscy długo stali wpatrzeni w zakręt alei, gdzie po raz ostatni błysnął czarny lakier Packarda.
Dla Piotra był to dzień wielki i pamiętny. Zrana przyjechały ze wsi kucharka i młodsza wraz z niezliczonymi kuframi nowej pani, a wieczorem sami państwo.
Sztywny, jak manekin, podawał półmiski i zmieniał nakrycia i nikt nie byłby przypuścił, że pod nieruchomą twarzą, pod białym gorsem i pod spuszczonemi powiekami aż śpiewała mu dusza z radości, że tak chciałby