Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

niezliczone ilości herbaty. Od czasu gdy został wicedyrektorem, zaniedbał nawet pracę w organizacjach akademickich, gdzie tak czynny brał udział. Kolegów i przyjaciół pocieszał tem, że powróci do tych prac, gdy już dostatecznie w funkcjach „Adrolu“ się zorjentuje.
Tymczasem Andrzej musiał siedzieć w Katowicach. Pertraktacje przeciągały się, gdyż na przeszkodzie do ich ukończenia piętrzyła się masa drobnych formalności i utrudnień, stawianych przez nigdy nie spieszących się urzędników kolejowych i wojewódzkich, i najważniejsze — odmowa rządu udzielenia pozwlenia na całą imprezę.
Dyrektor Walas również miał ręce związane. Reprezentując związek przemysłowy musiał się bowiem ciągle odwoływać do swych mandantów, przeważnie Niemców, z wyraźną niechęcią odnoszących się do koncepcji współpracy z „Adrolem“, pomimo oczywistej rentowności przedsięwzięcia. Wprawdzie wystarczyłby tu nieznaczny nawet nacisk ze strony ministerstwa Przemysłu i Hadlu, tam jednak nic Dowmunt wskórać nie mógł, Walasowi zaś w żadnym razie nie wypadało inwitować ministerstwo, wbrew woli swoich mocodawców.
Wieczorami jedli razem kolacje w „Sawoju“ i rozmawiali o ogólniejszych sprawach. Dyrektor Walas narzekał na nad wyraz ciężką sytuację gospodarczą, na bezmyślny system podatkowy.
Andrzej nie był takim pesymistą. Wprawdzie widział Łódź dogorywającą ostatnim tchem, widział zbyt wiele niedymiących kominów na Śląsku, widział podupadający Bielsk i całkiem zamarły przemysł białostocki, wierzył jednak, że przecież organizm gospodarczy kraju zdoła przetrwać okres kryzysu, zdoła doczekać zmiany konjunktury, czy większych pożyczek zagranicznych.
Dyrektor Walas uśmiechał się na to sceptycznie i kiwał głową:
— Gdyby nawet tak być miało, jak pan mówi, zbyt jesteśmy wyniszczeni, by o własnych siłach dać sobie radę. Gdy zaś przyjdzie kapitał obcy, nie myśl pan, żebyśmy prędzej, jak za sto lat z jego rąk mogli się wy-