Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/245

Ta strona została skorygowana.

by prasa nie podawała o wszystkiem, ani słowa. Nawet dziwię się, bo zarówno komisarz jak i lekarz pogotowia obiecali mi dyskrecję.
— Ach, panie, może pan być pewien, że żaden dziennik wiadomości tych nie otrzymał, ale my, to musieliśmy mieć. Nasi czytelnicy lubią sensację, a ja jestem dobrym businessmanem i potrafię tak się urządzić, by mieć z policji nawet najbardziej dyskretne informacje. Cóż, panie, każdy żyć musi.
— Ale, panie redaktorze, czy nie dałoby się tego teraz wycofać?
— Dać by się dało. Ale taka sensacja to ogromny zysk dla pisma. Przytem trzebaby przełamać kolumnę, dać nowe rzeczy na to miejsce, a to wszystko drogo kosztuje… Prasa jest w ciężkich warunkach i takie koszty…
— Ile? — przerwał Dowmunt.
— Hm… No, jak dla pana, przypuśćmy, dziesięć tysięcy…
— Czy mogę czek wręczyć pańskiemu współpracownikowi?
— Ma się rozumieć. Widzi pan, ja zawsze gotów jestem pójść panu na rękę. Chociaż „Adrol“ systematycznie nas pomija. Ani jednego ogłoszenia nie dał nam pan dotychczas… A przyznam się, że liczyłem na „Adrol“ i to niewiele. Powiedzmy co pół roku kampanijka ogłoszeniowa za trzy tysiączki… Człowiek człowiekowi powinien iść na rękę.
Dowmunt zgodził się. Wypisał czek i wręczył koszlawemu jegomościowi.
— Błoto, błoto!… — powtarzał Roman, słuchając sprawozdania Andrzeja z dopiero co przeprowadzonej tranzakcji.
— No, dobrze, — zapytał w końcu — ale jaką masz gwarancję, że ta kanalja dotrzyma?
— Dał mi słowo honoru uczciwego człowieka — uśmiechnął się Dowmunt.